Czy stukilometrowy spacer – piaszczystą plażą, we wrześniu, poza sezonem turystycznym, z ciężkim bagażem na plecach – może być dobrą metodą wypoczynku? Postanowiłem to sprawdzić.
[/slider]
Choć przez większą część wakacji pogoda wręcz prosiła, aby wybrać się na odprężającą wycieczkę, nie miałem okazji z niej skorzystać. Koniec sezonu turystycznego nie musi jednak oznaczać końca marzeń o urlopie, toteż razem z żoną spakowaliśmy plecaki i udaliśmy się nad Morze Bałtyckie. Nie po to, by leżeć plackiem na plaży, lecz by przejść wybrzeżem ze Świnoujścia do oddalonego o około 93 kilometry Kołobrzegu.
Dystans ten, wydłużony między innymi przez konieczność kluczenia przy ujściach rzek, mieliśmy pokonać najpóźniej w dwa tygodnie. A noclegi? „Cóż, na pewno znajdziemy coś w okolicznych miejscowościach” – pomyśleliśmy, wsiadając do pociągu byle jakiego.
Byle do Świnoujścia
Nie jest łatwo dostać się do Świnoujścia – nie istnieją żadne bezpośrednie połączenia z Katowic, a gdyby jechać z przesiadką, dotarlibyśmy późno w nocy. Postanowiliśmy więc koleją dotrzeć do Szczecina, następnie przenocować, a nazajutrz wodolotem udać się do Świnoujścia.
Nocleg w Szczecinie miał okazać się nie tylko najdroższym ze wszystkich postojów, ale również najbardziej odrażającym. Zła sława lokalu sięgała poza jego mury: przypadkowa osoba zapytana o drogę kazała nam uważać na siebie i przyrzekła, że nigdy, przenigdy tam nie wróci. Dało nam to do myślenia, ale był wieczór i nie mogliśmy wybrzydzać. Za 45 zł od osoby spędziliśmy noc w warunkach, które trudno uznać nawet za spartańskie. Sparta była czysta – hostel nie.
Noc udało się przetrwać. Wczesny ranek poświęciliśmy na zwiedzenie paru zakamarków Szczecina, a następnie, około dziewiątej, zaokrętowaliśmy się na wodolot płynący do Świnoujścia. Tam poszło już z górki – pogoda dopisywała, miasto okazało się czyste i urocze, a ludzie przyjaźni, choć z co drugim nie można było porozumieć się bez znajomości języka niemieckiego. Choć po sierpniu zostało już tylko wspomnienie, turyści zza zachodniej granicy nadal szturmowali miasto. Tak czy siak, dzień był udany – poświęciliśmy go na zwiedzanie, a następnego ranka ruszyliśmy w trasę.
Pierwsze kilometry
Pierwszy przystanek podczas naszego długiego marszu mieliśmy zrobić w Międzyzdrojach, ale większym problemem niż przejście tych jedenastu kilometrów wzdłuż wybrzeża okazało się dotarcie na samą plażę. Po przepłynięciu promem z wyspy Uznam na Wolin należy przejść jeszcze jakieś dwa kilometry, lecz odległość ta zwiększyła się, gdy wyszło na jaw, że krótsza droga jest z jakiegoś powodu zamknięta. Spacer okazał się bardziej męczący niż zakładaliśmy, ale być może wyszło nam to na dobre. Tym bardziej, że zmęczenie przeszło, kiedy tylko dotarliśmy nad morze.
„Smarkozielone morze, mosznękurczące morze”, pisał James Joyce w swoim największym dziele – i wydawało się, że patrzył na ten sam widok, który zastaliśmy owego wrześniowego dnia. Szare, ciężkie chmury wisiały nad ponurym, ale spokojnym morzem. Brzmi nieciekawie? Nic podobnego. Trudno było nie zachwycić się tym widokiem. Później miało być już tylko lepiej, bo pogoda, choć zmieniała się często, zawsze zapewniała niesamowite wrażenia wizualne. Na dodatek woda okazała się zaskakująco ciepła.
Ciężki był ten pierwszy dzień wędrówki – dotarliśmy do Międzyzdrojów wykończeni, co w dużym stopniu było zasługą nierównej, rozoranej przez tabuny turystów plaży. Spacer po niej byłby męczący nawet bez 15-kilogramowego plecaka. Satysfakcja po dojściu do celu była jednak ogromna, zaś same Międzyzdroje okazały się miłym, malowniczym miasteczkiem – mimo że poza Aleją Gwiazd i paroma głównymi uliczkami nie ma tu niczego ciekawego. Na dobrą sprawę nie ma nawet sklepów spożywczych, a ich brak naprawdę potrafi dać w kość. Jest jednak morze, a to rekompensuje wszelkie niedostatki.
Jak w tropikach
Kolejny dzień był tak pogodny, a odcinek wybrzeża, który mieliśmy pokonać tak wspaniały, że można było odnieść wrażenie, że idziemy brzegiem tropikalnej wyspy. Ładne widoki zmieniły się w piękne, gdyż wkroczyliśmy do Wolińskiego Parku Narodowego, gdzie piaszczysta plaża stykała się z kilkunastometrowej wysokości klifami. Ze względu na brak turystów piasek był twardy, dzięki czemu spacer okazał się wyjątkowo przyjemny. Tego dnia pokonaliśmy 21 kilometrów, dochodząc do kolejnego punktu postojowego: Międzywodzia.
Międzywodzie to miejscowość skromnych rozmiarów, i nadal można było spotkać tu pojedynczych turystów, to większość lokali zdążyła już zwinąć interes. Miasteczko wyglądało na wymarłe, ale być może właśnie dzięki temu ceny okazały się dość niskie. Niestety – standardy również.
Następnego dnia ruszyliśmy dalej, do Pobierowa, czyli miejscowości większej i robiącej znacznie lepsze wrażenie. W sezonie z pewnością jest to jedno z weselszych miast na wybrzeżu. Gdy minęła kolejna noc, spędzona w dużym i niemal zupełnie pustym domu wczasowym, nie zwlekając ruszyliśmy dalej.
Plany i utrudnienia
Założenie było ambitne: przed wieczorem dotrzeć do Mrzeżyna. Od miasteczka dzieliło nas 25 kilometrów, a dzień zapowiadał się na najbardziej wietrzny i pochmurny ze wszystkich. Ostatecznie okazało się to jednak zaletą, bo wiatr z zachodu pchał nas prosto ku celowi. Nie mogliśmy również narzekać na widoki – wzburzone morze wyglądało jak namalowane.
Zatrzymawszy się na chwilę w położonym na klifie Trzęsaczu, z którego tarasu rozciąga się widok warty podróży z drugiego końca kraju, uzupełniliśmy gorącą wodę w termosie i skierowaliśmy się w stronę Niechorza. Po drodze przechodziliśmy przez Rewal. Nigdzie indziej nie widzieliśmy tak zaśmieconej plaży.
Polskie wybrzeże jest generalnie (i zaskakująco) czyste, lecz Rewal okazał się niechlubnym wyjątkiem. Nieprzypadkowo właśnie tam nadepnąłem na przysypany piachem kawałek ostrego plastiku. Skaleczenie, do którego dostały się piasek i słona woda, spowolniło mnie na tyle, że do Niechorza, leżącego za trudnym do przebycia, wyboistym odcinkiem wybrzeża, dotarliśmy ze sporym opóźnieniem.
Posiliwszy się w najlepszej jadłodajni na świecie („U Maji”), serwującej ogromne i smaczne posiłki za niską cenę, ruszyliśmy dalej, ale wiedziałem już, że Mrzeżyno będzie musiało poczekać. Zatrzymaliśmy się na noc w Pogorzelicy – miejscowości liczącej około stu mieszkańców i we wrześniu niemal całkowicie wyludnionej. Dość długo szukaliśmy domu wczasowego, który nadal przyjmowałby gości, ale kiedy już udało się znaleźć kwaterę, nie mieliśmy na co narzekać.
Spokojnie i bezludnie
Kolejny dzień wędrówki zakończyliśmy w Mrzeżynie. Do miasteczka doszliśmy wyludnionym fragmentem wybrzeża, przez długi czas podążając głęboko odciśniętym śladem końskich kopyt. Ani przed sobą, ani za sobą nie widzieliśmy żywej duszy; towarzystwa dotrzymywało nam wiecznie ruchliwe morze oraz ciche i niepozorne wydmy. Nie spieszyliśmy się, bo i nie było takiej potrzeby. Świeciło słońce, ale nie było gorąco. Wiał wiatr, ale nie było zbyt wietrznie. Był to jeden z najprzyjemniejszych dni wycieczki.
W Mrzeżynie przyjął nas wielki dom wczasowy, którego jedynymi lokatorami byli obecnie młodzi i sympatyczni właściciele. Przed wieczorem zdążyliśmy zwiedzić tutejszy port; następnie przygotowaliśmy się na ostatni dzień marszu.
Następnego ranka tafla wody była gładka jak szkło – fale delikatnie głaskały brzeg, a patrząc w dal można było odnieść wrażenie, że patrzy się na stół o błękitnym blacie. Zapowiadał się przyjemny dzień. Nasze nastroje pogorszyły się pod koniec marszu, gdyż ostatni fragment okazał się wyjątkowo uciążliwy. Choć na wszystkich poprzednich odcinkach istniała możliwość przekraczania rzeki blisko jej ujścia, w przypadku Parsęty musieliśmy cofać się o kilkaset metrów, a następnie nadkładać drogi w stronę najbliższego mostu. Byliśmy zmęczeni i głodni, ale udało się. Doszliśmy, a to było najważniejsze.
U celu
Kołobrzeg okazał się znakomitym miejscem na zakończenie naszej wędrówki: przestronnym, estetycznym, czystym miastem, w którym wszystko, czego mogliśmy potrzebować, zawsze było pod ręką.
Rankiem następnego dnia udaliśmy się na molo (bo w późniejszych godzinach wejście byłoby płatne), a następnie spojrzeliśmy na okolicę ze szczytu latarni. Sprawdziliśmy również, czym właściwie jest najstarszy w Polsce bindaż. Zwiedziliśmy zabytkowe centrum miasta, gdzie można znaleźć neogotycką wieżę ciśnień czy basztę prochową, wyrastającą jakby nigdy nic spośród współczesnych budynków. W międzyczasie odpoczęliśmy w jednej z nastrojowych kawiarni na starym mieście, gdzie upewniliśmy się, że w Kołobrzegu trudno się nudzić.
Przez jeden dzień odpoczywaliśmy, a następnie ruszyliśmy w drogę powrotną na Śląsk. Po jedenastu godzinach w pociągu, które wydawały się wiecznością, mogliśmy odetchnąć znajomym nieświeżym powietrzem. Za sobą zostawiliśmy jedno z najpiękniejszych miejsc w Europie – polskie wybrzeże.
Na pewno tam wrócimy. Do wschodniej granicy został jeszcze kawał drogi.